I CÓŻ, ŻE ZE SZWECJI

By 4 sierpnia 2015Bez kategorii

Oto tekst, który ukazał się w lipcowym numerze SZOSY.

 

POCIĄGIEM, PROMEM, ROWEREM. SZWECJA W 4 DNI

Proste stwierdzenie – sezon rowerowy w pełni. Jeśli ktoś trochę jeździ, okoliczne trasy zna pewnie lepiej niż drogę z pracy do domu. Szczęśliwie długie i coraz cieplejsze dni sprzyjają eksplorowaniu nowych szlaków. Owszem, można podmiejską kolejką wyjechać kawałek w głąb kraju albo nawet przeciąć go w poprzek i pokręcić się po nieznanych rejonach. Ale gdyby tak zupełnie zmienić klimat? Ruszyć się ze stałego lądu? Na przykład do Szwecji?

Kolejność jest taka: rower, pociąg, prom i znów rower. A potem odwrotnie. Jeżeli mieszkacie na Wybrzeżu, odpada przyjemność obcowania z PKP. I mówię to bez przekory. Podróż Intercity
z Wrocławia do Gdyni, skąd wypływa prom Stena Line w kierunku Karlsrkony, trwa nieco ponad 6 godzin. Szybko, jeśli pamięta się niedawne 9 godzin tarabanienia nad morze. Wygodnie, bo obowiązują miejscówki. Dostaliśmy siedzenia w wagonie z przedziałem rowerowym na tyle blisko naszych maszyn, że nie musieliśmy ich nawet przypinać. Czasy się zmieniły i wreszcie można to powiedzieć bez marudzenia. W samej Gdyni krótka przejażdżka do Portu i już ładujemy się na pokład promu. Nie stoimy w ogonku, rowerzyści wpuszczani są w pierwszej kolejności. U góry sytuacja idealna – długi na 170 metrów luk. Zupełnie pusty. Na zielonej, gładkiej podłodze wymalowane linie – prawie jak na torze. A że pojechaliśmy na ostrych kołach, ścigaliśmy się w tę i z powrotem, dopóki ktoś z obsługi nie zakrzyknął – Panowie, kończyć zabawę! Zaczynamy załadunek!

IMG_0985

Rejs promem trwa 12 godzin. Po prostu bajka. Wielki jak przewrócony na bok wieżowiec, stabilny jak bunkier, których zresztą mnóstwo mija się na polskim i szwedzkim wybrzeżu. Kajuty ciche
i komfortowe, restauracje, sklepy, bary. Przyjemny wiatr na górnym pokładzie i tyle jodu, ile uda się powdychać. Co na kolację? Oczywiście szwedzki stół. Na śniadanie? Analogicznie. Od krewetek po musli z jogurtem. To w sytuacji, gdy zdecydujecie się na wykupienie posiłków. Nie trzeba, ale warto.  Z pokładu – znów jako pierwsi – zjechaliśmy o 7:30 wprost w ramiona skandynawskiej pluchy. Pogoda w Szwecji jest nieprzewidywalna, deszcz przeplata się ze słońcem, a wtóruje im porywczy wiatr, choć nie jest zimno. Przeciwnie, to miła odmiana. Mimo to już na starcie spośród tras proponowanych przez Stena Line wykreśliliśmy te, na których deptalibyśmy pod wiatr.

Z portu do centrum Karlskrony jest około 10 kilometrów, więc to spacerek. Szczególnie że całe wybrzeże utkane jest gęstą siecią rowerowych ścieżek. Nie ma nawet sensu pchać się na jezdnię, asfalt na ścieżkach jest płaski jak stół z IKEA, a szerokością dorównują miejscami naszym drogom wojewódzkim. Trasy Stena Line są świetnie oznaczone, od samego portu różnokolorowe strzałki wymalowane na ziemi sygnalizują, jak jechać – zależnie od obranego celu. Do tego dochodzą lokalne drogowskazy rowerowe z dystansami do konkretnych miejscowości. My ruszyliśmy w kierunku miasta, żeby zrzucić bagaż w hotelu, mieliśmy w planach dwa dni jeżdżenia. Opcja jednodniowego wyjazdu na lekko też jest kusząca, promy kursują rano i wieczorem, a różnorodność sugerowanych tras bardzo bogata. Robiąc w dwie strony jedną z nich lub stosując jakiś wariant, można ułożyć sobie przejazd na kilkadziesiąt kilometrów, setkę albo więcej.

IMG_1368

Karlskrona oznacza Koronę Karola. Leży na trzydziestu trzech wyspach archipelagu Blekinge, na skalistym wybrzeżu Bałtyku. Powstała w XVII wieku jako port wojenny i nigdy nie została zdobyta. Wpływając do portu mija się dwie twierdze – po prawej Kungsholmen na wyspie Aspö, a po lewej  Drottnigskär na wyspie Tjurkö. Miasto w 1998 roku wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Jeżeli ktoś lubi miejskie jeżdżenie, Karlskrona nadaje się do tego idealnie. Choć niewielka, ma zróżnicowaną topografię i sporo podjazdów. A jak są podjazdy, to zjazdy też się znajdą. Wczesnym popołudniem pobawiliśmy się w turystów i objechaliśmy ciekawsze punkty. Najlepsze jest to, że właściwie całe miasto to jedna wielka starówka z zachowanym dawnym układem urbanistycznym, uroczymi drewnianymi domkami pierwszych stoczniowców, kościołami – w tym największym szwedzkim kościołem drewnianym – i zamkami. Można kręcić głową na boki, nie patrząc pod koła. Dziur w drogach brak. Zjechaliśmy do hotelu pod wieczór, kiedy rozpętał się prawdziwy sztorm. Kuba był tak zziębnięty i przemoczony, że – jak sam powiedział – musiał wykąpać się trzy razy.

Wzdłuż wybrzeża, niemal w samym centrum Karlskrony, biegnie szeroka droga. Po jednej jej stronie zatoka, po drugiej skaliste wzniesienia. Tam można się rozpędzić, jeżeli znudzi się wam już kluczenie po mieście. Miejsce dobre do sprintów, boczny wiatr przyjemnie buja i zmusza do uważnego balansowania. Jezdnia obiega miasto i nią właśnie wyruszyliśmy drugiego dnia w kierunku wysp Sturkö i Tjurkö. Było ciepło i słonecznie, zdecydowaliśmy się na zielony szlak długości 32 km, nie licząc ewentualnych wariantów. Po drodze warto zboczyć nieco z trasy i zobaczyć rezerwat dębów na wyspie Knösö. Dalej szlak wiedzie łagodnymi wzniesieniami. Jest kilka podjazdów, ale z siodełka wstawać nie trzeba. Nie jest nudno, przeciwnie – droga wije się rozciągniętymi łukami lub ostrymi zakrętami, odsłaniając co chwilę widok na zatokę. To chyba w Szwecji najciekawsze – nawet na tak krótkim odcinku można się powspinać, polecieć długim zjazdem lub podeptać po płaskim. Ruch samochodowy na drodze niewielki, poza tym kierowcy są niezwykle uprzejmi i ostrożni przy wyprzedzaniu. Nurtowało mnie jednak wciąż pytanie – dlaczego, mimo idealnych warunków, na trasie jest tak mało rowerzystów? Czyżby Szwedzi pobudowali sobie rowerowe trasy, ale zapomnieli o rowerach?

610_5699

W opisie zielonego szlaku widnieje taki fragment: „Trasa będzie wymagać kondycji, ponieważ przejeżdżamy przez parę mostów nad morskimi cieśninami. Po drodze piękne widoki na archipelag”.
I rzeczywiście, podjazd pod imponujących rozmiarów most nad cieśniną Mocklösund to najcięższy fragment odcinka, choć szczególnej kondycji nie wymaga. Bardzo nas ucieszył widok stromej przeprawy, przyjemnie było chwilę poczuć się jak w górach. Na szczycie wspaniały widok, z jednej strony garść wysp, z drugiej bajeczna linia brzegowa. Kuba ćwiczył stójkę na środku szosy, ja leżałem plackiem i robiłem zdjęcia. Przez długą chwilę nie jechał żaden samochód. U dołu mostu niewielki kemping, restauracja i miejsce w sam raz pod piknik. Na czterech masztach powiewają flagi: szwedzka, duńska, norweska i polska.

Wjazd z wyspy Sturkö na Tjurkö wiedzie drogą dosłownie zanurzoną w morzu. Usypana z kamieni w poprzek cieśniny i obłożona gładkim asfaltem szosa znów dostarcza cieszących oko widoków. Wiatr wieje chyba ze wszystkich kierunków jednocześnie, ale po chwili jest już spokojnie. Otaczają nas pozostałości kamieniołomu – niegdyś jednego z największych zakładów przemysłowych w regionie. Został nam ostatni kawałek drogą godną trasy Paryż-Roubaix i koniec. Albo początek. Skały, morze, błękitne niebo. Dobry moment na chwilę odpoczynku. Potem jeszcze tylko szybki transfer na drugą stronę wyspy na przylądek Finskan – i tu cytat z mapki – „z widokiem na twierdzę Kungsholmen, która broniła głównego toru wodnego do Karlskrony od wschodu. Twierdza pochodzi z końca XVII w. i od czasu budowy jest aż do dziś nieprzerwanie obsadzona przez armię szwedzką”.

IMG_1269

Wracamy na prom. Dystans 90 km z licznymi postojami na robienie zdjęć zajął nam niemal cały dzień, teraz trzeba się zadokować, wypływamy o 21. Pod wieczór robi się chłodno i zaczyna padać. Taki urok Szwecji – nieprzewidywalność. Jedno jest tu jednak stałe – Szwedzi są bardzo mili. Kiedy przecinaliśmy osiedla i miasteczka, ludzie machali do nas i uśmiechali się. Wszyscy. Oczywiście istnieje prawdopodobieństwo, że po prostu wyglądaliśmy zabawnie na tych rowerach bez przerzutek i hamulców, z aparatami na szyjach i w  kolarskich czapeczkach. Dość, że było przyjemnie. Na promie – dla odmiany – zjedliśmy szwedzką sałatkę ze szwedzkiego stołu, a Kuba powiedział – Kocham Szwecję. I chyba jeszcze raz wykąpię się trzy razy.